Wakacje z couchsurfingiem. USA i Kanada w 70 dni.
artykuł czytany
1745
razy
Z Toronto udajemy się do Montrealu, miasta francuskojęzycznego i najważniejszego miasta prowincji Quebec. Ku naszemu zaskoczeniu spotykamy osoby, które mieszkając tu od urodzenia, nie znają języka angielskiego, bądź znają go w stopniu podstawowym. Montreal ma ciekawe związki z Polską. Tuż po wojnie, dzięki zaangażowaniu tutejszego arcybiskupa, ściągnięto do miasta grupę polskich dzieci przebywających w obozie na terenie dzisiejszej Tanzanii. Były to dzieci, które wywieziono z rodzinami ze wschodniej Polski w ramach radzieckich deportacji. Przeżyły dzięki temu, że zostały ewakuowane z ZSRR wraz z Armią gen. Andersa. Po wojnie, będąc w większości sierotami, nie chciały wrócić do komunistycznej Polski. Tu otrzymały potrzebne wsparcie i opiekę. Wielu nadal tu mieszka. W Montrealu spędzamy kilka dni, korzystając po raz kolejny z couchsurfingu. Z parku na wzgórzu Mont-Royal miasto nie wygląda na metropolię. Duża ilość zieleni i raczej niska zabudowa nadają miastu prowincjonalny charakter. Podoba nam się tutaj. Miasto ma klimat. Zwiedzając odkrywamy sporo zabytków, uroczych uliczek i knajpek. Żyje się tu wolniej niż w energicznym Toronto. Zwiedzamy Park Olimpijski z 1976 r., gdzie ciągle powiewa flaga nieistniejącego już państwa NRD - uczestnika olimpiady. Na odpoczynek świetnie nadają się dwie specjalnie stworzone wyspy na Rzece Św. Wawrzyńca, na których odbyło się Expo’67. Na wyspach są wspaniałe tereny rekreacyjne, park rozrywki, tor Formuły 1 i inne atrakcje. To na tym torze, jak dotąd, jedyny raz zwyciężył Robert Kubica. Dla kierowców problemem jest piasek na asfalcie, który odgrywa na co dzień rolę parkowych alejek. My również z nich korzystamy. Z brzegu wyspy roztacza się rozległa panorama rzeki i miasta. Rzeka Św. Wawrzyńca to jedna z najważniejszych wodnych dróg świata. Wraz z systemem wodnym wielkich jezior zapewnia kontakt z tak odległymi od oceanu terenami, jak stan Minnesota w USA.
Kolejnym celem naszej podróży jest Chicago. Na granicy, po dokładnym przeszukaniu bagaży, tracimy kilka kilogramów amerykańskich pomarańczy, skonfiskowanych przez Amerykanów. Ciekawa polityka służb granicznych. W końcu docieramy do rodziny w Chicago, u której zostajemy tydzień, by poznać miasto i załatwić formalności związane z wypożyczeniem samochodu. Zwiedzamy ciekawe i bezpłatne zoo w Parku Lincolna, pobliskie tereny rekreacyjne nad jeziorem Michigan oraz całe zwarte centrum miasta z cudownymi parkami Millenium i Grant. Nowy Jork i Chicago wydają się najpiękniejszymi miastami w USA.
Wreszcie wypożyczamy samochód. Wyjeżdżając z Chicago, przedzieramy się przez zatłoczone ośmiopasmowe autostrady. Musi upłynąć kilka godzin, zanim oswoimy się z oznaczeniami dróg i z naszym Chevroletem. Wielopasmowa obwodnica przechodzi wkrótce w dwupasmową autostradę. Tak jest na większości dróg w Stanach. Zaczyna się drugi etap naszej podróży, znacznie łatwiejszy i przyjemniejszy. Pełna wolność. Z radia sączy się country i jest jak na filmie. Przejeżdżając przez monotonne, rolnicze stany Iowa i Nebraska postanawiamy zatrzymać się na krótki rekonesans w mieście Omaha. To zupełnie inny świat z zaśmieconymi ulicami, nierównymi chodnikami i zaniedbanymi domami. Nawet sklepy sprawiają wrażenie ubogich. W Polsce trudno byłoby w to uwierzyć. Korzystając z bezpłatnego Internetu w sieci McDonald, załatwiamy w Denver nocleg w ramach couchsurfingu. Mamy problem ze znalezieniem adresu, jeżdżąc bez GPS-u i dokładnych map. Za zbyt wolną jazdę zatrzymuje nas policja, ale unikamy mandatu. Wreszcie dojeżdżamy na miejsce. Okazuje się, że nasi couchsurfingowi znajomi, Lori i Mike, mieszkają w ścisłym centrum Denver, opodal najważniejszej ulicy miasta. Zamiast cieszyć się bliskością centrum, martwimy się Mikołajem, który nagle gorączkuje. Z pomocą Lori rejestrujemy go u lekarza. Kilkuminutowa wizyta kosztuje 125 dolarów. W Denver spędzamy kilka dni dając Mikołajowi czas na powrót do zdrowia.
Z Denver udajemy się do Parku Narodowego Gór Skalistych oddalonego zaledwie o kilkadziesiąt km. Parki narodowe w Stanach są znakomicie zagospodarowane i utrzymane. Postanawiamy kupić roczną kartę wstępu do wszystkich parków narodowych, ważną dla rodziny podróżującej jednym samochodem. Przy założeniu, że będziemy zwiedzali więcej niż 4 parki, taka karta staje się opłacalna. Spod siedziby parku, co pół godziny kursuje bezpłatny autobus, który dowozi turystów do najatrakcyjniejszych miejsc. Na zwiedzanie poświęcamy dwa dni. W pierwszym zaliczamy jeden z ładniejszych i zarazem najkrótszych szlaków pieszych z Bear Lake do Dream Lake przez śródgórską dolinę, a w drugim przejeżdżamy widokową trasą Trail Ridge Road. Choć krajobrazy są ładne, przypominające nasze Tatry Zachodnie, to nie zobaczymy tu nic oryginalnego. Nie mając dużo czasu, lepiej pojechać do znacznie ciekawszych miejsc w sąsiednim stanie Utah, tak różnych od tego, co znamy z kraju czy Europy.
Następnym celem podróży jest Park Narodowy Łuków Skalnych, jeden z najciekawszych na terenie USA. Zwiedzamy go samochodem zatrzymując się przy punktach widokowych lub ścieżkach, którymi możemy wędrować wśród wymyślnych form skalnych. W pobliżu parku znajduje się piękna trasa samochodowa wzdłuż kanionu rzeki Kolorado, którą przejeżdżamy dwukrotnie. Kolejnym etapem podróży jest pobliski Park Kanionów oraz położony bardziej na zachód fantastyczny Bryce Canyon. Pejzaże niektórych parków narodowych przypominają scenerię z westernów, choć najlepszy pod tym względem jest Monument Park, o którego granice ocieramy się, jadąc na południe przez miasteczka i wioski stanu Utah i Arizony. Późnym wieczorem, w jednej z wiosek natrafiamy na odbywające się raz do roku rodeo. Biegamy z kamerą i aparatem starając się uchwycić ciekawe ujęcia, choć wszystko wydaje się znajome z licznych amerykańskich filmów. Wokoło młodzież wystrojona w odświętne stroje próbuje zwrócić na siebie uwagę płci przeciwnej, a rodziny zaopatrzone w przenośne lodówki wykorzystują imprezę na wspólne biesiadowanie. Rodeo kończy się późno w nocy, a my oglądamy je niemal do końca. Następnego dnia docieramy do Wielkiego Kanionu. Choć sceneria kanionu jest urzekająca, nie robi na nas wielkiego wrażenia. Czyżby fantastyczne krajobrazy znieczuliły nas na jedną z największych atrakcji Stanów Zjednoczonych?
Z Wielkiego Kanionu niedaleko do Las Vegas. Kiedy wjeżdżamy na teren Nevady gorąco ścina z nóg, a krajobraz staje się surowy. Jak okiem sięgnąć rozpościerają się nagie skały. Las Vegas nocą wygląda jak rozżarzony neon pośrodku pustyni. Wieczorem jest lepiej, ale i tak spływamy potem. Jednak miasto warte jest poświęcenia. Znajdujemy motel na obrzeżach głównej ulicy miasta. Cena 39 dolarów nie jest wygórowaną stawką. Do dyspozycji mamy basen, z którego praktycznie tylko my korzystamy. Zostajemy tu trzy dni i poznajemy atrakcje głównej ulicy miasta. Znajdujemy tu mini Paryż, Nowy Jork, Wenecję, Egipt (Giza), wybuchający w takt muzyki wulkan, grające i podświetlane fontanny, mnóstwo kasyn i wiele innych atrakcji.
Kolejnym etapem podróży jest zachodnie wybrzeże Stanów. W drodze do San Diego przejeżdżamy przez pustynię Mojave, której symbolem jest ciekawe, niepodobne do innych drzewo Jozuego. Małe drzewko o nietypowym kształcie nadaje tutejszemu krajobrazowi ciekawy pejzaż. Z pustynią wiąże się również mroczna historia. To tu miała swoją siedzibę w latach 60. ubiegłego wieku sekta Charlesa Mansona, której dowiedziono morderstwo 15 osób, w tym żony Romana Polańskiego. Jadąc spokojnie terenami nie zabudowanymi, wpadamy nagle na ośmiopasmową autostradę w pobliżu Los Angeles. Znowu musimy przyzwyczaić się do błyskawicznej zmiany pasów i towarzystwa nieustającej fali samochodów. Nie ma czasu na chwilę zawahania. Couchsurfingowcy zapewniają nam nocleg w mieście Oceanside pomiędzy San Diego i Los Angeles. Mamy świetne warunki lokalowe, śpiąc w bogatej dzielnicy, w domu wynajmowanym przez zawodowych muzyków. Oceanside jest spokojnym miasteczkiem z pięknymi plażami. Zostajemy tu dwa dni. Zwiedzamy również pobliskie San Diego, a w nim malutkie stare miasto przypominające o jego meksykańskim rodowodzie, dzielnicę muzeów z urzekającą starą zabudową, wybrzeże z cumującymi statkami i najbliższą wyspę z rozległą panoramą miasta. Następnie jedziemy do Los Angeles. Jego aglomeracja jest niesamowicie zatłoczona. Stoimy w korku kilkadziesiąt km przed miastem. Na pierwszy ogień bierzemy nadmorską Santa Monica. Na tutejszym molo przedzieramy się przez tłum ludzi. Nieco lepiej jest na bardzo szerokich piaszczystych plażach. Podobno spotkać tu można sławne gwiazdy filmowe. Jedziemy do Hollywood, przejeżdżając przez Hollywood Bulwar oraz Sunset Road, przy której mają swoje wille największe gwiazdy światowego kina. Z drogi jednak niewiele widać. Śpimy w domu nauczyciela w strzeżonej dzielnicy w mieście Orange; oczywiście korzystając z couchsurfingu.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż